środa, 30 grudnia 2015

Utrata - Rozdział III

  Hello!
Przepraszam, że przeciągnęłam tak strasznie termin wstawienia postu. Po prostu pierwszy raz w życiu opisywałam jakąkolwiek walkę, bitwę, pojedynek... jak zwał tak zwał. Proszę o wyrozumiałość, jest to dla mnie coś całkowicie nowego. Mam nadzieję, że jako tako spełniłam zadanie. Bez zbędnego przedłużania, życzę miłego czytania :)

♪  ♪  ♪

   Izares siedział przy stole, bawiąc się piórem. Chłopak co jakiś czas maczał pióro w atramencie i pisał coś na kartce. Kilku mężczyzn prowadziło niezbyt uprzejmą wymianę zdań. Ciągłe kłótnie były nieodłącznym elementem takich spotkań. Izares odłożył pióro, wyciągnął się na krześle. Awans awansem, ale obowiązki są nieciekawe. Spokojnie przeczesywał wzrokiem sale. Twarze wszystkich zebranych zwróciły się nagle w jego stronę. Był o coś pytany.
— Przepraszam, nie dosłyszałem — powiedział zmieszany.
— Pytałem, co sądzisz o obecnym stanie rzeczy — powtórzył mężczyzna z przeciwnego końca stołu.
— Można prosić o konkrety?
   Nagle chłopak poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Podniósł na ów osobę wzrok. Mężczyzna w czarnym odświętnym stroju gestem nakazał mu wstać. Izares, wdzięczny, że mu się upiekło, poczłapał posłusznie za nim przez salę. Dopiero gdy zamknęły się za nimi ciemne, drewniane drzwi, mężczyzna odezwał się. W jego głosie brzmiało pobłażanie.
— Izaresie, chociaż w takich sytuacjach mógłbyś zachować uwagę.
— Mógłbym, oczywiście. Jednak gdy od kilku dni roztrząsane są ciągle te same sprawy i zawsze kończy się na tym samym, nie ma znaczenia czy będzie się słuchać, czy nie.
— Chłopcze, uważaj co mówisz!
— Mówię co myślę, proste. Jednak, w przeciwieństwie do nas, Anarcarnowie mają już przygotowaną i armię, i taktykę. Jeżeli chcemy wygrać te starcie, to musimy się sprężać.
   Mężczyzna chciał już coś odpowiedzieć, gdy drzwi sali się otworzyły. Wyjrzała zza nich głowa jednego z zebranych. 
— Foas Koenia i foas Izares proszeni o powrót.
— Czy mam tylko imię? Dlaczego nie mogą używać mojego nazwiska w takich sytuacjach? — powiedział Izares, gdy tylko tamten zniknął za drzwiami.
Koenia pokręcił głową. Izaresowi nie specjalnie się spieszyło, więc poczekał aż towarzysz sam zacznie mówić. Mężczyzna westchnął i zwrócił się do chłopaka.
— Ja muszę wracać. Ty wyjdź na zewnątrz, odpocznij, pomyśl. Powiem, że się źle poczułeś. — Zniżył głos do szeptu i rzekł konspiracyjnym tonem — Sam z chęcią nie wracałbym do tych półgłówków. 
   Izares spojrzał z wdzięcznością na mężczyznę. Ten uśmiechnął się, po czym wrócił do sali obrad. Chłopak stał jeszcze chwilę przed drzwiami, po czym odwrócił się i poszedł w stronę wyjścia głównego. Początkowo oślepiony światłem słonecznym, teraz szedł dumnie przez wąskie uliczki. Mijał właśnie jeden z nielicznych placów w Ismeii. Kilkoro dzieci ganiało za ptakami. Bezsensowne zajęcie. Ptaki i tak im uciekną, ponieważ potrafią latać. Te dzieciaki nie miały jeszcze rang. Izares uznał to za dobrą komedię. Przypatrywał się chwilę, jak ptaki z wielobarwnymi ogonami uciekają im spod rąk. Były to chyba Ilty – szlachetne ptaki, lecz nie tak lubiane jak Maryty. Wreszcie któreś dziecko wykrzyknęło kilka słów i reszta kompanii ustawiła się, jak im kazał. Dzieciaki stworzyły trzy rzędy. Ten z przodu rozsypywał ziarna, aby ptaki miały zajęcie. Dwa pozostałe rozeszły się na boki. Na koniec stworzyli coś na kształt litery U. W jednym momencie dwa boczne rzędy zarzuciły na ptaki siatkę. Ilty nie miały szansy na ucieczkę.
   Zamknął oczy. Jaka dziecinada. Można by przynajmniej marnotrawić czas na szkolenie się w walce, a nie uganianie się za Ilatami. Nagle usłyszał swoje nazwisko. Wszystkie dzieci wpatrywały się w niego. Uśmiechnął się krzywo. Ciche westchnienie dzieci. Wiedział, że w oczach niektórych brzdąców był przykładem do naśladowania. Maluchy uwolniły ptaki.
— Ty jesteś foas Sorrel?
— Nie, pomyliliście mnie z kimś.
Jęk zawiedzenia. Przez chwilę rozkoszował się ich zawiedzeniem. Po chwili, nadal czuje obserwowany, przeszedł szybkim krokiem przez plac i stanął pod jedną z kamieniczek. Na jej ścianie była mozaika. Przedstawiała rodzinę. Nie byle jaką. Izares uśmiechnął się kpiąco i wskazał na jedną osobę.
— To ten, tu.
   Całą gromadka zwróciła się w stronę owej mozaiki. Chwile przypatrywała się osobie wskazanej przez Izaresa. W pewnym momencie Izares pomyślał, że te dzieciaki nie są na tyle kumate, aby załapać o co mu chodziło. Oparł się o ścianę. Wreszcie gdy stracił już nadzieję, że zrozumieją, jeden chłopczyk oświecił całą resztę.
— Kłamiesz! Jesteś foasem Izaresem Sorrelem!
— Jednak załapałeś.
Podszedł do chłopczyka, potargał mu włosy i udał się do budynku Zarządu Głównego.
   Opuścił już plac, gdy wpadł mu do głowy pewien pomysł. Przyśpieszył kroku. Prawie wbiegł do budynku. Zdyszany pchnął drzwi jednej z sal. Stanął na progu. Oczy wszystkich zebranych zwróciły się w jego stronę.
— Chyba wiem co możemy zrobić, aby wygrać.
♪  ♪  ♪

   Rozległa polana zalana była słońcem. Od mieczy odbijało się światło. Zbroje ciążyły niemiłosiernie. Na twarzach wszystkich malowała się powaga. Wiedzieli, że wielu z nich nie wróci już do domów. Stali, czekając na rozkazy. Jednak przeciwnicy również mieli swoje sposoby na wygraną. To dzisiaj mieli wcielić plan Izaresa w życie. Tak na prawdę od jego powodzenia zależały dalsze losy bitwy. Pierwszy raz od wymyślenia taktyki zaczął wątpić w jej powodzenie. Jeżeli się nie powiedzie, zacznie się rzeź. Odetchnął kilka razy. Kompan po jego prawej zauważył jego reakcję.
— Pierwszy raz? — zapytał wesoło.
— Nie — syknął Izares.
Jego rozmówca poznał, z kim rozmawia, więc zamilkł. 
    Podniósł głowę. Pierwsze rozkazy. Zaczęło się. Cała armia w jednym momencie zaczęła wybijać rytm, uderzając w tarcze mieczami. Izares uniósł swój jednoręczny miecz. Na okrzyk "Przygotować się!", wszyscy wysunęli skrzydła. Przeciwnicy, widząc ich zachowanie, zaczęli się wyginać i zmieniać kształt. Naraz skóra Anarcarnów stała się twarda jak skała, spod paznokci wyrosły im długie szpony. Boeni wzdrygnęli się. Wroga armia specjalnie celebrowała ten moment, aby spadły morale Boenów.
   Izares również spojrzał na Anarcarnów. Dyskretnie nasunął hełm niżej na czoło. Sam też nie cierpiał tej chwili. Poczuł jak jego uszy nieznacznie się wydłużają. Spod normalnych paznokci wyrosły pazury, co było wcale bolesne. Mało brakowało, a przebiłyby grube rękawice. Mgliste skrzydła zarysowały się mocniej, kły trochę się wydłużyły. Chłopak odetchnął wiedząc, że to koniec metamorfozy. Rozglądnął się. Nikt tego nie zauważył. 
   Kolejne rozkazy. Ich armia podzieliła się na trzy części, sektory. Pierwszy miał ukryć zamiary pozostałych. Anarcarnowie widząc, że środek się przerzedza, zaatakowali. Napierali falami. Szczęk stali, rozkazy, zgiełk. Padły pierwsze ofiary. Wreszcie armia Boenów ustawiła się we właściwej formacji, była w kształcie U. Izares wraz ze swoim sektorem oraz przeciwnym mieli rozciągnąć ogromną plątaninę sznurów nasączonych trucizną, po czym spuścić ją na Anarcarnów.
   Wszystko szło dobrze. Na rozkaz obydwie strony podniosły dwa krańce plątaniny. Anarcarnowie zostaną w ten sposób zmuszeni do wycofania się prosto w ręce Boenów. Od ostatnich osób obydwu sektorów sznury podawane były do pierwszych formacji. Na raz wszyscy wznieśli się pod niebo. Wroga armia, zaskoczona, zaczęła się wycofywać. Trucizna paliła ich skórę i ściekała po zbroi. Jednak oddziały zwolniły, po czym się zatrzymały. Boenowie nadal rozciągali sznury z trucizną.
   Wówczas wszystko potoczyło się inaczej niż było to zaplanowane.. Anarcarnowie zaatakowali. Tego Izares i reszta się nie spodziewała. Mimo palącej trucizny parli do przodu. Pierwsze miecze przecięły sznury. Siatka zaczęła się sypać. Jeżeli jakiś Boen nie zdążył wypuścić sznura z rąk, był ściągany na ziemię i zabijany. Trucizna była jednak za słaba. Już po chwili Anarcarnowie uodpornili się na nią. Jeszcze tylko ich zbroje parowały. Tak jak powiedział Izares, jeżeli coś się nie powiedzie, zacznie się rzeź. Sznury spadały na ziemię. Boenowie, którzy zostali na ziemi starali się ratować sytuację. 
   Izares starał się wyplątać ze sznurów, które oplotły mu nadgarstek. Młody chłopak obok niego miał podobny problem. Izares sięgnął po miecz wolną ręką. Wyjął go i już miał przeciąć sznur, gdy poczuł szarpnięcie. Miecz wypadł mu z rąk i spadł na trawę z głuchym stuknięciem. Spojrzał w dół. Anarcarn ciągnął siatkę. Izares szarpnął ręką. Nic to nie dało. Był coraz bliżej ziemi. Nagle ktoś przeciął sznur. Izares spojrzał w bok. Chłopak koło niego posłał mu uśmiech. Teraz oboje swobodnie opadali ku ziemi. 
   Izares zaczął szukać swojego miecza. Chłopak osłaniał go przed wrogami. Szczęk stali o stal dobiegał zewsząd. Krew plamiła zbroje, zdobiła miecze i skrzydła. Śmierć czyhała na każdym kroku. Nie, już nie czekała. Była wszędzie. Sucha trawa szeleściła pod stopami. Izares znalazł swój miecz.
   Stanął za plecami swojego nowego kompana, dzierżąc już swoją broń. Anarcarn biegł już na niego. Izares poczekał, aż przeciwnik był wystarczająco blisko, by zaatakować. Przykucnął, obracając się wokół własnej osi i wycelował w nogi przeciwnika. Przeciął powietrze. Anarcarn celował teraz w niego, uderzając od góry. Izares szybko się odwrócił i zablokował cios. Przez chwilę siłowali się. Izares wiedział, że mężczyzna jest silniejszy. Przeniósł ciężar ciała na jedną nogę, drugą natomiast kopnął przeciwnika w piszczel. Ten stracił na chwilę równowagę. Chłopak odepchnął go i sam natychmiast wstał. Stojąc do przeciwnika bokiem, zatoczył łuk ręką z mieczem. Tym razem trafił. Anacarn wypuścił swoją broń i złapał się za ranną rękę. Krew przeciekała między jego palcami cienką strużką. Izares jednym skokiem był przy Anacarnie. Spojrzał na niego, po czym, patrząc mu w oczy, wbił mu miecz między żebra. Mężczyzna zachwiał się. Izares jednym ruchem, wyciągnął miecz. Kropelki krwi spadły na trawę. Już więcej na niego nie spojrzał.
   Bitwa trwała dalej. Izares wraz z drugim Boenem walczyli ramię w ramię. Izares zakręcił mieczem nad głową, po czym wycelował w Anarcarna i zadał mu celny cios. Jego hełm potoczyła się pod nogi chłopaka. Spojrzał na niego ze wstrętem. Spod kawałka metalu wystawały włosy. Pot zaczął oblewać mu twarz. Spojrzał na sojusznika. Nie radził sobie z dwójką Anarcarnów. Miecz błysnął w świetle dnia. Izares podbiegł do nich od tyłu. Jednemu z nich wbił miecz od razu, między skrzydła, bez zbędnych wstępów. Wyciągnął go, zatoczył nim krąg i uderzył w drugiego. Jednak ześliznął się z pancerza przeciwnika. Jego kompan już ponownie atakował. Anarcarn zablokował cios skrzydłami, twardymi jak sama jego zbroja, zasłaniając nimi swoje oblicze. Izares wzleciał w powietrze i zaatakował od góry.W ostatniej chwili umknął rozpędzonej broni drugiego Anarcarna, który jeszcze trzymał się na nogach, chociaż czerwona plama rozprzestrzeniała się na jego odzieży pod zbroją.
   Wrogie armie wymieszały się. Anarcarnowie nie mieli jasnej taktyki. Walczyli, aby walczyć. Plan Boenów się nie powiódł. Głupotą była wiara w to, że powiedzie się on od początku do końca. Teraz to wiedzieli. Początkowo sytuacja wyglądała nieciekawie, jednak dali radę ją opanować. Szanse na wygraną wyrównały się. Teraz wszystko zależało od umiejętności i sprytu każdej ze stron.
   Izares podbiegł do Anarcarna odwróconego do niego tyłem. Zamachnął się. Skrzydła wroga zablokowały cios. Odwrócił się. Sparował cios drugiego wroga. Boen obok właśnie zamachnął się. Izares odepchnął Anarcarna, a on upadł bezwładnie na ziemię. Plama krwi momentalnie stworzyła wokół jego głowy kałużę. Nagle chłopak poczuł piekący ból w ramieniu. Odwrócił się w momencie gdy cios jego kompana odbił się od skrzydeł wroga. Izares spojrzał na ranę zadaną mu przez przeciwnika. Krew spływała po lśniącej zbroi. Miecz zaczął mu ciążyć. Złapał go drugą ręką, co nie było najwygodniejsze. W jednym momencie wraz z drugim Boenem zaatakowali. Izares pod kątem, celując w tętnicę szyjną. Drugi, od tyłu, ciął nisko. Anacarn zablokował cios Boena, jednak nie dał rady z Izaresem. Krew trysnęła z głębokiej rany. Mężczyzna zachwiał się, spojrzał z niedowierzaniem na Izaresa i upadł na żwir.
   Izares chcąc zrobić unik przed jego skrzydłami, uskoczył w bok, pośliznął się i upadł. Tępy ból odebrał mu na chwilę oddech. Gdy się uspokoił spostrzegł rękę kompana wyciągniętą w jego stronę. Przyjął ofiarowaną mu pomoc i po chwili stał już na nogach. 
— Dasz radę dalej walczyć? — zapytał Boen.
— Trzeba sobie radzić.
Boen chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nagle jego pierś przebiło ostrzę. Izares spojrzał z niedowierzaniem na kawałek metalu sterczący z jego piersi. Potem patrzył jak jego niedawny kompan upada na ziemię. Spojrzał na Anarcarna. Miał bordowe włosy, posklejane błotem i zasychającą krwią. Jednak najbardziej zadziwiły go jego oczy. Czarne. Jakby bez dna. Nie dając przeciwnikowi chwili do namyślenia, zaatakował swoimi dwoma sztyletami...

1 komentarz: